27 lutego 2015

O zarazie w Mniejszym Mieście

Zima w Mniejszym Mieście zelżała na mocy.
Po pięknie ośnieżonych polach i lasach ze zdjęć pozostały tylko wspomnienia. Jeno w bardziej zaciemnionych miejscach spotkać można mniej lub bardziej nieregularne brudnoszare bryły. Brzydkie pozostałości zjawiskowego piękna.
Zima straciła na mocy w termometrze, lecz rośnie w siłę z innej mańki*.
Zarazki sieje na lewo i prawo.
Najpopularniejsze w okolicy: zmutowana grypa, zapalenie tchawicy, a także  wybitnie męczący suchy kaszel. Wszystkie równie trudne do wyplenienia.
Tutejsze apteki  i ośrodek zdrowia przechodzą prawdziwy szturm. Takiej liczby pacjentów statystyki nie odnotowały chyba nigdy wcześniej.
Czołowa lekarka miała ponoć siedząc na fryzjerskim fotelu powiedzieć, iż po feriach mnóstwo dzieci nie wróci do szkoły.
Zaraza panuje, a co gorsza wciąż się rozprzestrzenia.

Nie inaczej mają się sprawy w domu na górce.
Co jeden domownik zbliży się choć trochę ku wcale nie cudownemu ozdrowieniu, tedy inny domownik, który w międzyczasie złapał zarazę zaczyna na niego kaszleć, zarazki dokoła rozsyłać, podawać chorobę dalej i błędne koło dalej rozpędzać.
Na stoliki nocne i blaty kuchenne wypłynęły syropy wszelkiej maści, pastylki do ssania, a także zwiększone ilości czosnku, cytryn, słoiki pełne miodu i soku z malin. Słodko, lepko, ale i gorzko niestety. A łykać trza.
Nocą kołdry raz po raz podskakują w rytm kaszlnięć dobywających się z obolałych gardeł.
Kaszlnięcia te w pewnym momencie stały się na tyle niepokojące, że trzeba było udać się ze starszą córką do tutejszego lekarza. Wizyta prywatna rzecz jasna. Gdzieżby się człowiek doczekał swojej zasłużonej kolejki w odpowiednim ośrodku w Większym Mieście. Wszak nikt kart tamtejszych nie wyciągał i nie przenosił do uśmiercarni w Mniejszym Mieście, której nikt nawet nie brał pod uwagę w swej drodze ku wyzdrowieniu. Ta wszak słynie z lekarki (nie tej z fryzjerskiego fotela), której nikt nazwiska nie kojarzy, gdyż przyjęło się już jej potoczne nazewnictwo "bezdotykowa" - nie bada bowiem chorego, diagnozę stawia intuicyjnie, nie zawsze trafną niestety.
Wobec takiej sytuacji trzeba było podjąć inne kroki. Zdobyć numer telefonu kompetentnej pomocy.
Padło na cieszącą się dobrą sławą panią G. - starej daty doktórkę od dzieci, tę samą, która leczyła dzieci już za młodu autorki powyższego tekstu (a i autorkę mogłaby leczyć, gdyby tylko ta była choć trochę chorowitym dzieckiem).

Dotrzeć do domu pani G. nie jest łatwo. Mieszka ona bowiem ma peryferiach miasta. Prawdziwych peryferiach - co trzeba tu zaznaczyć. W tamte rejony zapuszcza się jeno prawdziwy interesant (czyt. chory, gdyż prócz naszej doktórki, innych "atrakcji" tudzież interesujących punktów w tym miejscu na mapie człek nie uświadczy). Zapewne z tego powodu iż na tamtejszych wertepach nietrudno zgubić zawieszenie w samochodzie, a na jednośladzie stłuc tyłek albo i co innego.
Coby rzec krótko - podróż do najprzyjemniejszych nie należała.

Lekko błądząc, po to by wreszcie ucieszyć się z końca wyboistej podróży, dotarto na miejsce na minuty przed umówioną wizytą.
Męczarnie podróży miały wynagrodzić podróżującym rozciągające się przed ich oczami pejzaże (niektórym dodatkowo - budzące się głęboko uśpione wspomnienia związane z tymże miejscem).
Dom doktórki bowiem sąsiaduje ze starym młynem napędzanym wodą (na co nawet oko Poślubionego błysnęło ciesząc się pięknem okolicy), naprzeciwko stawu - tego samego po którym niegdyś pływało się na oponie od traktora, a nawet nurkowało (bynajmniej nie celowo i nie z własnej głupoty; dobrze że staw płytki, bo umiejętności pływania do dnia dzisiejszego nie posiadł nurkujący) - o czym krótka pamięć już dawno postanowiła zapomnieć, po to by teraz wybudzić się nagle z letargu.

Dom pani G. nie wygląda jak dom statystycznego lekarza. Z zewnątrz raczej niepozorny i zaniedbany, z przylegającym doń skromnym podwórkiem, z jedynym śladem nowoczesności w postaci furtki przyzdobionej domofonem.
Nawet nie zdążono wcisnąć odpowiedniego przycisku na nim,  gdy zamek w furtce odskoczył zapraszając interesantów do środka. Kiedy ci weszli do starego domu lekarki, ta właśnie wkładała lekarski fartuch (chwilę wcześniej zapewne bardzo skrupulatnie myła swe dłonie - co zwizualizowało się z razu w głowie Górkowej matki), a oczom przybyłych ukazały się piękne antyczne meble na tle białych ścian nietkniętych żadną gładzią,  na tychże ścianach rodzinne fotografie, dalej skrzypiące, ciemne deski na podłogach, pasujące do całości gustowne dodatki, zasłonki w kwiatuszki... Zupełnie jakby czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu. Raj ... Co niektórzy od razu mogliby tam zamieszkać.
Sam gabinet utrzymany był w tym samym klimacie: antyczne biurko, zamiast kozetki mały tapczanik, na podłodze piękny dywan - ciepło, domowo, intymnie.
Sama doktórka zaś okazała się kolejnym cudem wyciągającym Mniejsze Miasto na wyżyny anielskich śpiewów.

Wizyt lekarskich wpisanych w książeczki zdrowia Górkowych dzieci wprawdzie jak na lekarstwo (a bo i potrzeby nigdy takiej nie było, a i stroni się od przybytków służby zdrowia), to i doświadczeń z lekarzami brak. Lecz utarło się myśleć takich lekarzy już nie ma ... Pomarli, a w najlepszym wypadku minęli się z powołaniem. Siedzą pewno za biurkiem, przewalają papierzyska, miast ratować ludność przed plagą jakąś.
Podczas gdy przybyli oddawali się podobnym myślom, pani G. ze szczerym zdziwieniem wymalowanym na twarzy (ba, niedowierzaniem nawet!) pytała dwa razy czy aby na pewno dziecko nie chorowało wcześniej i nie faszerowano go antybiotykami. Katarek, kaszelek, to i owszem. Zaliczono nawet ospę. Ale nic prócz to. Żadnych złamań, chorób przewlekłych ... Tfu! (splunąć trzy razy przez lewe ramię) No po prostu okaz zdrowia - proszę wierzyć.
Dumna matka świadoma swego udziału w tym sukcesie puchła z dumy, a i rumieniec wypłynął na jej skromne lico.
Atmosfera panująca w gabinecie - nad wyraz sympatyczna. Wywiad lekarski. Poznajemy się.
Zegar jakby zwolnił, żadnego pośpiechu i powierzchownego traktowania pacjenta. Zamiast tego uwaga, uśmiech, a nawet stukający w kolano lekarski młoteczek :) Takie rzeczy to tylko znane im były z książki "Kubuś Puchatek idzie do lekarza" piłowanej we wczesnych latach górkowych córek.
Oprócz młoteczka ręczne opukiwanie pleców, prosto z lamusa ... Tak nikt już nie bada - rzekła sama lekarka. Lecz pewność postawionej diagnozy - rzecz święta. WYMAGA przeróżnych środków.
Górkowa matka jak zaczarowana przypatrywała się tym dziwom.
Dziecko w centrum uwagi i dopieszczone gotowe było z miejsca ozdrowieć.
Jak to możliwe, że nie trafiliśmy tutaj wcześniej ... ? - zastanawiała się  górkowa matka.
Może to staż pracy, może powołanie, ... ale na pewno to zwykłą życzliwością, przejęciem i zaangażowaniem zjednała sobie świeżo przybyłych doktórka.

Dziecko osłuchowo czyste, gardło jeno lekko zaróżowione, od kaszlu ma prawo boleć. Nic na chorobę nie wskazuje.
Skąd zatem ten męczący kaszel ... ?
Podejrzenie zapalenia tchawicy.
Recepta.
A na recepcie On.
I w tym momencie zrzedła pani matce mina.

Profilaktycznie. Skoro jednak pani matka pofatygowała się do doktórki, to dobry powód ku temu mieć musiała - stwierdziła rzeczowo doktórka.
Najprostszy z dostępnych, najmniej inwazyjny, bardzo wskazany ...
Że jednak podać jeśli do piątku nie będzie poprawy. 
Numer na  prywatną komórkę wraz z przykazaniem dzwonienia w razie potrzeby wpisano w rozpiskę lekarstw.
Dwa razy wyjaśniono jak stosować każdy specyfik.
Uczulono by swoje wyleżeć, wyinhalować, wypłukać.
Stare sprawdzone sposoby najlepsze.
Jeśli by jednak nie pomogły domowe sposoby wspomożone z listy specyfikami - na deser ... gwóźdź programu
Niechybnie przez to iż w Górkowym domu od zawsze zarzekano się, że nigdy dziecku się GO nie poda ... - biła się z myślami Górkowa matka z wypiekami na twarzy.
Złośliwa przewrotność życia. Jego nieobliczalność. Niepewność dnia każdego i każdej godziny. Nigdy nie mów nigdy. Jęzorem nie trzep zbytecznie. - czarne myśli w jej głowie się kotłowały.

Do drzwi odprowadzona została Górkowa rodzina.
Smutny obraz musiała sobą przedstawiać.
Matka nagle jakaś markotna. Ojciec przejęty (kolejnym wybojów przemierzaniem). A w tym wszystkim niczego nieświadome dziecko.
Co z tego do piątku zostanie ... ???

Nie było poprawy w zdrowiu Górkowej córy. Znaczy niby była, tyle że w sobotę rano znikąd przybłąkała się nagle gorączka, a tedy Górkowa matka z szaleństwem bijącym z oczu mknęła ulicami Mniejszego Miasta z receptą w drżącej dłoni. Bliska obłędu stawiła się w aptece, gdzie dokonała rzeczy strasznej. Zrealizowała receptę. Stało się.
Tak oto w Górkowej lodówce zamieszkał pierwszy raz antybiotyk*.
I taka to wredna zima  rozgościła się w Mniejszym Mieście. Panoszy się, rozpycha łokciami, złośliwie podszczypuje, prztyczki w nos rozdaje. Nikogo nie raczy oszczędzić. "Umila" tutejszym dzieciom ferie. Ani myśli stosunków ocieplić.
Wciąż małe są dla niej jej żniwa.
Z nóg ścina najbardziej wytrwałych/zuchwałych.





P.S. 1 Kiedy wreszcie domownicy zgrali się w czasie, złapali wspólny rytm chorowania i zaczęli jednocześnie kaszleć, gdy po kilku dniach nastąpił przełom, gdy wydawało się już że na horyzoncie bieli się rychły kres ich choroby, ... wtedy nastąpiła dostawa nowych zarazków(!).
Do domu na górce przyjechała na kilka dni w odwiedziny M.- siostra cioteczna Górkowych córek. Obficie obgilowana i prątkująca.
Tylko patrzeć jak nastąpi wymiana wirusów.
Czekamy na rozwój akcji.

P.S. 2 Bardzo możliwe, że naczelna lekarka z Mniejszego Miasta podczas wizyty u fryzjera nie myliła się ze swymi przypuszczeniami.
Gro dzieci faktycznie może nie wrócić w poniedziałek do szkoły.
A przynajmniej dwie takie, z domu na górce.


*z innej mańki - z innej strony
*Ku pamięci. Augmentin SR.
  Szczęśliwie już za nami.

6 komentarzy:

  1. Czasem trzeba wybrać mniejsze zło:( Zdrówka!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. my niestety też już go przerobiliśmy, od listopada już 3... a zarazy w tym roku wyjątkowo jadowite, jak mało kiedy, niestety:(

    OdpowiedzUsuń
  3. Pędzlem słów odmalowałaś to, z czym zmaga się chyba ostatnio większość rodziców, ale zrobiłaś to pięknie.
    A historia pani G. - poczułam się jakbym tam z Wami była:)
    Wszystkiego dobrego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niech już ta zaraza minie. Niechaj ją ktoś czym prędzej przegoni. Po cichutko (mam nadzieję, że nie naiwnie) liczę, że wiosna to uczyni ...
      Dlatego wciąż pąków na drzewach wypatruję.
      O Mniejszym Mieście można tylko w formie autoironii. Widać z ironią mi do twarzy ;)
      Dziękuję :)

      Usuń