28 sierpnia 2014

W pajęczynie jesiennych myśli

W Mniejszym Mieście zapachniało jesienią.
Poranki i wieczory zaskoczyły wszystkich swym niespodziewanym chłodem.
Temperatura niebezpiecznie spadła, a słońce na długie dni schowało się za burymi chmurami, powodując u mieszkańców nagły spadek nastroju oraz obniżoną odporność na stres.
Wreszcie można sobie porządnie ponarzekać.
Aura iście jesienna.
Trudno uwierzyć, że to wciąż sierpień.
Jednak wychłodzone podłogi i wiatr smutno śpiewający w kominach stuletniego domu nie kłamią ...
Liście coraz bezczelniej szwendają się po chodnikach,  kasztany coraz zuchwalej dyndają na gałęziach kasztanowców, na tutejszym targu powoli kończą się smaki lata ...
(Znajomy ogrodnik zapowiedział dostarczenie ostatniej już w tym roku porcji bobu. )
Pachnie mroźnym powietrzem,  wiatrem i czymś jeszcze ...
Zbliżającym się wielkimi krokami powrotem do stałego rytmu szkolnych obowiązków.
Idzie nowe,  a wraz z nim całe zatrzęsienie coraz to nowszych wątpliwości. Strach ma wielkie oczy,  a ten mój ma jeszcze większe.
W powietrzu nie unosi się już gorący zapach lata i beztroski.
Zewsząd dochodzi zapach nowych podręczników,  chińskich piórników i gumek "myszek". Zawartość szkolnych plecaków jest teraz sprawą kluczową.
Ale nie tylko ...
Miejscowe pijaczki intensywniej dogrzewają swe ciała od środka.  Prywatny sąsiad z więzienną przeszłością oczywiście im wtóruje i teraz częściej można spotkać go niebezpiecznie zataczającego się na boki.
W miejscowych sklepikach zaobserwowano zwiększoną sprzedajność zapachowych świec (a i pewnie tłustych kalorycznych kiełbas).
Mocno schłodzone piwo pija się już pewnie tylko w domu na górce. Zamieszkujący go piwosze praktykują podobne zwyczaje okrągły rok nie bacząc na ból gardła i panoszące się dokoła choróbska. A wraz z pierwszymi chłodami zawiało zarazą (!),  w skutek czego co niektórych zaczęło łamać w kościach.

Mieszkańcom domu na górce marzną stopy. Zaobserwowano także wzmożone nocne poprawianie kołder. Z głębokich szuflad wypełzły ciepłe skarpety i zimowe papcie.  Kartony z jesienną garderobą wyjechały z ciemnych pawlaczy - rozpatruje się ich rychły przegląd.
Gorący kubek kawy coraz częściej używany jest jako termofor dla chłodnych dłoni. Coraz nieśmielej sięga się po zwiewne sukienki i cieniutkie bluzeczki, za to coraz łaskawiej patrzy na przykurzone nieużywaniem miękkie i otulające ciepłem swetry. Chętniej też otula się ciężkim zapachem perfum. Do łask wróciły ciepłe piżamy.
Pledy i koce poszły w ruch.
Ręka chętniej sięga po książkę z nocnego stolika.
Parująca herbata z cytryną przygląda się tym dziwom.

 Tutejsza ludność chętniej skupia się przed telewizorami aniżeli w przydomowych ogródkach.  Gdy wieje jakby chciało łeb urwać, sąsiad sąsiada widzi jeno w przelocie. Zresztą nikt nie ma teraz czasu na gadanie po próżnicy. Wszak przetwory i zapasy zimowe nie mogą już dłużej czekać. Sąsiadki licytują się która więcej "przerobiła" owoców i warzyw. Walka toczy się na słoiki, nie zaś kilogramy. Kto da więcej!
A będzie jeszcze gorzej ...
Wraz z nadejściem września w godzinach emisji popularnych seriali nie uświadczysz tu żywej duszy, ulice kompletnie się wyludnią, a jedynym widzialnym znakiem wskazującym na obecne tu życie będą odbite w okiennych szybach migoczące telewizory.
Tymczasem ...
Co i rusz pod kolejne domostwa zajeżdża samochód dostawczy z opałem na zimę.
To spóźnieni mieszkańcy przygotowują się na nadchodzące chłody.
Lada dzień ruszy sezon grzewczy.
Tylko odważniejsi zostawiają szeroko otwarte okna na noc.
Wszyscy z nadzieją wypatrują obiecywanych przez meteorologów cieplejszych dni. Ci zaś,  którzy narzekali na męczące upały, teraz biją się w pierś, że ta fala nagłego ochłodzenia to nie przez ich zaklinanie.


Nie lubię tutejszej jesieni ... Jest smutna, ponura i bardziej nudna niż gdziekolwiek indziej.
Niewiele się dzieje.
Przy dobrze zapowiadającym sezon maju i czerwcu, miesiące wakacyjne wypadły tutaj dość marnie. Nie obfitowały w spotkania kulturalne tudzież rozrywkowe. Dyskotek w parku do takowych nie zaliczam - to rozrywka dla bardzo wąskiego (czyt. smarkatego) grona.
 To jesienią najdotkliwiej odczuwam tu brak takich rarytasów jak kino, prawdziwy park, porządny second hand czy dobrze zaopatrzona księgarnia, w której można w chwili kryzysu zaciągnąć się świeżym drukiem, usłyszeć miły uchu szelest, nacieszyć oczy błyszczącymi okładkami nowości.
Tu nawet kasztany zbiera się inaczej ... bo z oddechem nudy i pośpiechu na plecach ... Bo głęboko w sercu wciąż wspomnienia ukochanego parku kilkadziesiąt kilometrów stąd.
Bo nie umiem tutaj być na luzie. Nie potrafię.
Tęsknię za moją swobodą, luzem ...
Taki nostalgii nadszedł czas. 

Dziś po powrocie z pracy (gdzie zimno jak w psiarni) pozwoliłam sobie na chwilę "luksusu". Zaraz po zmianie lokalizacji władowałam się w łachach prosto w bety. Przygarnęłam do siebie łaskawie kubek gorącej herbaty.  Zimne stopy wkopałam najgłębiej pod kołdrę. Bolącą od całodziennego przebywania w wyziębionym pomieszczeniu głowę złożyłam na poduszce. Sięgnęłam po nienużącą  lekturę.
Niskie temperatury mają na mnie bardzo destrukcyjny wpływ.  Nic mi się nie chce (i obserwuję jakby mniejsze z tego powodu wyrzuty sumienia - widać wyraźnie nawet tu spadek formy, choć jeden korzystny ;)),  jestem bez energii,  więcej narzekam ... , więc też z lubością stąd uciekam  ... Byle jak najdalej. Choć na chwilkę. A najmilej w takie miejsca ...


Jarmark św. Bartłomieja

Konin


A oto co zobaczyliśmy ...
Przecudne kocury. 
Najtrudniej było się zdecydować, które zabrać ze sobą do domu.



Urocze lale i równie uroczą autorkę, która oddawała swe prace tylko w dobre ręce ;)





Jak to mawia moja mama "krupy"- czyli wszelaka zastawa :)
Jak w babcinym kredensie ^^


Wyniosłabym stąd wszystko. Zgarnęła w szydełkowy obrusik i na plecki! ;)


Mnóstwo różnego rękodzieła ...
I niestety słabo widoczne na zdjęciu  kocie broszki ^^









Troszkę malarstwa ...



I mnóstwo staroci, które po prostu kocham ...











Szkoda tylko, że kapryśna pogoda nie pozwoliła nam cieszyć się wszystkimi atrakcjami Jarmarku.
Nic to.
Może za rok ...

:)


13 sierpnia 2014

Mniejsze Miasto w krzywym zwierciadle

Mniejsze Miasto porasta swymi zabudowaniami spore wzniesienie. Niegdyś bardzo gęsto zalesione, teraz będące głównie skupiskiem drzew owocowych.
To miasteczko czereśniowych sadów doczekało się już nawet książkowych wzmianek i opowieści. Bo okazuje się, że dla niektórych może być ono urokliwą mieściną godną takiegoż wyróżnienia, tudzież spisania na jego tle dziejów swego rodu.

To cicha i spokojna mieścina. Idealną ciszę przecina jedynie jednostajny pomruk samochodowych silników przejeżdżających głównymi ulicami miasta, z rzadka (ze wzmożoną siłą wieczorową porą) zawarczy jakiś skuter lub hamulcami zapiszczy i smród spalonej gumy po sobie zostawi zbłąkany dawca organów.
Bywa że ciszę dnia znienacka zakłóci przeraźliwe wycie syreny strażackiej. Poczucie grozy potęguje fakt, że rozchodzi się ono tuż za rogiem i świdruje powietrze rosnącymi decybelami.  Z rzadka da się słyszeć odgłos pędzącej w oddali karetki, pojawiający się nagle nie wiadomo skąd krótki sygnał policyjnej syreny, częściej pojedyncze okrzyki, krótkie pozdrowienia, czyjeś nawoływanie, urwane fragmenty rozmów tuż za oknem (uroki domostwa przy samej ulicy - dobrze, że chociaż tej bocznej, mało ruchliwej...).
Nie uświadczysz tu głośnej komunikacji miejskiej, linii podmiejskiej czy tramwaju. Z rzadka mignie autobus lub przewoźny busik.
Czyli całkiem normalne podrzędne miasteczko.

W samym jego sercu tętni życie miasta. A tym życiem stały komplet miejscowych pijaczków okupujących od wczesnych godzin porannych po wieczorny mrok rynkowe ławeczki.
Jak w każdej tego typu mieścinie tak i tu mieszkańcy karmią się co większą sensacją. Jakiś romans,  rozwodzik, czyjś odwołany ślub (o, to przede wszystkim!) - tym tu się żyje (!). Od sensacji do sensacji. Lub jak kto woli od niedzieli do niedzieli - czyli od jednej kościelnej rewii mody do drugiej.

W tymże sercu miasta, mniej więcej (mniej lub więcej) na samym szczycie wzniesienia mieści się nasze domostwo. Z jednej jego strony kościół wraz z okalającym go słynnym już ryneczkiem z przylegającą doń biblioteką i marnymi sklepikami,  komisariat policji i placówka służby zdrowia, dalej po omacku odrestaurowany park wraz z zacnym Miejsko - Gminnym Ośrodkiem Kultury, bank, budynek gminy, poczta, mały targ, na którym codziennie wystawiają na sprzedaż swe produkty okoliczni rolnicy, kilka sklepowych pawilonów, trzy domy weselne, trzy apteki oraz kilka supermarketów drugiej kategorii.  Z drugiej zaś strony budynek Ochotniczej Straży Pożarnej, piekarnia, mini-księgarnia, pizzeria ...  Na obrzeżach miasta cmentarz, osiedle domków jednorodzinnych,  szkoła podstawowa, gimnazjum. Ot i cała mieścina.

Żyje się tu spokojnie, by nie nazwać rzeczy po imieniu ... nudno.

W Mniejszym Mieście czas odmierza zegar na wieży kościelnej. Żaden kwadrans ani godzina nie umknie jego uwadze i skrupulatnej rachubie. A i każdą porę dnia przydzieloną mu melodią sumiennie ogłosi.  I tak wczesnoporanną ciszę przetnie trąbka zawodząca na potęgę w nutę "Kiedy ranne wstają zorze", południe "Anioł Pański" nakreśli, a koniec dnia w godzinę śmierci papieskiej mieszkańcom "Barka" obwieści.
W okolicach kluczowych katolickich świąt ku radości mieszkańców repertuar ulega lekkim modyfikacjom. Da się wówczas słyszeć kolęda jedna z drugą.  Klimat zdecydowanie milszy uchu.

Niedziela.
Mój cotygodniowy jednodniowy weekend.
Budzi mnie nawoływanie kościelnych dzwonów. Na mszę wierni! Zasypiam. Zanim wywlekę z łóżka swe leniwe ciało jeszcze parokrotnie z ramion Morfeusza wyciągnie mnie dochodzący zza okna, jak zwykle niezwykle podniosły i zbolały ton kazania naszego proboszcza, od którego to niezmiennie moja skóra cierpnie, a mózg robi się senny.
Wreszcie udaje mu się ściągnąć na mnie wyrzuty sumienia.  Zwlekam swe cztery litery i wspólnie podążamy nieśmiało w stronę kuchni. Nie uskuteczniając przy tym pustych przebiegów, zabieram ze sobą po drodze kilka pustych kubków, bezwiednie niczym pies Pawłowa uprzątam ogólny drobny bałagan.
Dzień bez kawy dniem straconym. Kiedy czajnik zaczyna przyjemnie szumieć, kątem oka dostrzegam frustrujące jak zwykle śmieci. Nie pozwalając sobie na grzeszne lenistwo, postanawiam zrobić z tym czym prędzej porządek.

Miejsce akcji - oblane ostrym słońcem przydomowe podwórko.
Czas akcji - niedzielne przedpołudnie, dla niektórych zaś (tych zmęczonych całotygodniową harówą)  wczesny ranek.
Wynosząc śmieci staję oko w oko ze wzmożonymi słońcem objawami alergii. Prychając, pociągając nosem i kichając na potęgę, witam się jak zwykle radośnie z Mańkiem. Po rozprawieniu się ze śmieciami i entym kichnięciu, mam serdecznie dosyć i zaczynam kierować się do zaciemnionego domostwa. Wtedy to do moich uszu dociera chrypliwe i głośne:

-Tak się kicha na kielicha!!!

dochodzące zza płota.
To sąsiad zza wschodniej granicy. Sąsiad z więzienną przeszłością,  z ponoć licznymi układami z mafią (ludzie gadają), bawiący się w szmugle i inne podejrzane interesy, niezwykle rozrywkowy stary kawaler, lubiący się napić i niestety nie znający w tym temacie umiaru. Recytujący z głowy z brawurową intonacją "Baśń o trzech braciach i królewnie" , od pierwszego wersu po ostatni, bez najmniejszego zająknięcia, czy choćby chwili zawahania w głosie, z niezbędnym wypikaniem w miejscu każdego wulgaryzmu. O jego zdolnościach aktorskich miałam okazję i wątpliwą przyjemność przekonać się niedawno i o ile dotąd nieznany mi wierszyk nie przypadł mi do gustu i podążania za jego rozbudowaną akcją zaprzestałam mniej więcej gdzieś w jego połowie, o tyle sąsiada zdolności aktorskie nie pozwoliły mi ani na moment oderwać od niego oczu. Wespół z inną sąsiadką, z którą to sąsiad uraczył nas swym występem, zdumione i porażone gabarytem utworu, stwierdziłyśmy ... że chłop się marnuje.





Sąsiad to dla mnie nieszkodliwy. Szanujemy się. Mimo wszystko. Zawsze grzecznie się witamy, uśmiechy i sąsiedzkie żarciki wymieniamy. Nie inaczej było tym razem ...

- Chodź Kamila!  Wypijemy jednego i od razu przestaniesz kichać. - i dalej kontynuuje swoje żarty. Gołym okiem widać, że od rana w świetnym jest humorze. Jedno piwko lub dwa pewnie już spożyte. Jak na jego możliwości to małe śniadanko. - Widzisz jak Cię poznałem po kichaniu ... ? - dalej bredzi w piwnym uniesieniu.

Parsknęłam najszczerszym śmiechem. Ubawiło mnie to szczerze. Uśmiechałam się głupio do siebie jeszcze długo po tym, gdy tylko przypomniałam sobie powyższą anegdotkę.

Sąsiadowi grzecznie odmówiłam w duchu ciesząc się (po raz pierwszy), że zamiast wymarzonego ogrodzenia dzieli nas wysoki mur, a tym samym  oczom sąsiada nie ukazała się poczochrana zjawa spowita w kuse nocne woale.


Ciąg dalszy być może nastąpi ....