Tytuł roboczy
"Kota nie ma - myszy harcują! (Czyli spowiedź czas zacząć ;)"
Niniejszy post powstał dzięki uprzejmości mojej szefowej, która to wybyła w świat z miejsca dowodzenia, a ja tym samym mogłam rozsiąść się wygodnie, z bezczelnym uśmiechem satysfakcji rozlanym na twarzy, przed klawiaturą z uprzednio pieczołowicie wymanicurowaną dłonią (Gdyby kto pytał kolor fuksja. Bardzo ładna! ;D ) i napisać do Was, jednych mniej, innych bardziej ;) stęsknionych.
(Niech Was nie zmyli ten jakże żartobliwy wstęp ... Im dalej w las, tym gęściej od wcale niewesołych myśli.)
Wciąż mnie tutaj tak mało, gdyż nijak nie mogę ogarnąć swojej rzeczywistości. W dzień będąc cały czas na wysokich obrotach, wieczorem nie mam siły na nic prócz wieczornej toalety. Książki (nawet te już lekko nadgryzione) leżą odłogiem, czekając na lepsze czasy. Zapomniałam już co to dobry film i każda inna forma relaksu. Najkrótsza chwila nudy to największy luksus.
Przeprowadzając się na stare śmieci (do domu rodzinnego), miałam roztaczane przed oczami cudowne wizje jak to będziemy się wspólnie z mymi rodzicami wspierać, pomagać sobie i będzie Nam tu jak u pana Boga za piecem. Peace, love and dosłownie dawno wyczekiwana sielanka. Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. To jak wyglądają sprawy po upływie prawie roku od przeprowadzki, nijak ma się do tamtych obietnic. Ba! Mniej więcej już po tygodniu wspólnego mieszkania dotarło do mnie, że popełniłam życiowy błąd nic sobie nie robiąc z ludowego porzekadła, iż NIE WCHODZI SIĘ DWA RAZY DO TEJ SAMEJ RZEKI. A niejeden pukał się w czoło, odradzał ... Niejeden.
W pracy (szefowa to jednocześnie moja osobista rodzicielka) może faktycznie nie powinnam narzekać - choć nie mam taryfy ulgowej (a wręcz przeciwnie - bywa, że koń pociągowy, to przy mnie wakacje w Rio), to jednak można się dogadać. Chcę wolne - mam wolne. Spóźnię się - nikt mi nic nie powie (przynajmniej nie prosto w oczy, bo już do ludzi to inna sprawa - ciekawe rzeczy rozgaduje się na temat własnego jakby nie było dziecka ...). Pomińmy jednak temat "obrabiania" mi tyłka z jakby nie było obcymi ... Nazwijmy sprawy po imieniu - przywykłam. Zawsze już będę tą czarną owcą. Są jednak gorsze strony powrotu na stare śmieci.
Bo we wspólnym "pomieszkiwaniu" gęsta atmosfera sztuczności ... Tu trudniej o ustępstwa. Choć patrząc wstecz, stwierdzam, że obecnie jest o niebo lepiej, w porównaniu z tym co było na początku. Wciąż jednak mało tej obiecywanej współpracy. Piękne obietnice gdzieś się rozpłynęły, zostawiając miejsce skumulowanym zwałom obowiązków zrzuconych na mnie. W myśl zasady dasz komuś palec, a on weźmie całą rękę, oczekiwania wobec
mnie wciąż rosną, a błędne koło, które w ten sposób się tworzy osiąga
coraz bardziej monstrualne rozmiary i zatacza coraz większe kręgi. A niech tylko (ja Kopciuszek) coś zaniedbam (!). Z miejsca napływa fala pretensji, konflikty narastają, aż do czasu, gdy tama puści i polecą iskry. O ile stosunki z moim tatą (zwanym Dziadkiem) układają się z reguły łatwo, lekko i przyjemnie, o tyle z matką (zwaną przeze mnie, bardzo nieładnie zresztą, Babką ;P) mam wiecznie pod górkę ...
I gdy tak dwoję się i troję, latam z wywalonym jęzorem, jedynie
postronni dostrzegą jak niknę w oczach przypominając coraz bardziej
wybiegowy "wieszak" prosto z Mediolanu. A to wszystko po to, by uniknąć
choć co drugiej awantury. A że gubiąc po drodze siebie, swoje pragnienia, marzenia ...? Oj tam! Cele wyższe :/
No i poświęcam się pełną gębą.
Zaniedbuję moje, Nasze sprawy, bloga i całą bliską sercu resztę.
Jednocześnie wciąż marząc o zupełnym odłączeniu naszego pięterka. Już
nawet z ust Dziewczyn zdarzyło się Nam usłyszeć, że by nastała sielanka
należałoby tylko zamurować klatkę schodową (marzy nam się!) ;)))
Jednak póki co wspólnych płaszczyzn płaskich dużo, więc i problemów z tego wynikających tyle samo. Dzieje się.
Troszkę sama zapracowałam na rolę służącej. Troszkę jest tu winne moje dobre serduszko. Mimo wielu karczemnych awantur (o nic), mimo wielu bolesnych słów, których nigdy nie zapomnę ... dalej pomagałam, wyręczałam, dawałam z siebie wszystko nie dostając nic w zamian, i po to tylko by koniec końców i tak być tą najgorszą.
Wciąż bijąc się w pierś dalej brnę w to bagno, zamiast tupnąć raz a porządnie nóżką. Nie potrafię. Tak mnie wychowano. Należałoby chyba napisać
wytresowano. Toksyczne rodzicielstwo jak malowane. Boję się strasznie, że przesiąkłam nim do szpiku kości. Bywa że przyglądam się sama sobie z boku wypatrując choćby śladowej ilości rodzicielskiego trującego jadu. To byłaby moja sromotna klęska.
Nie chcę być taka jak moja mama. I to smutne, że nie mam jej za co dziękować. Uświadomiłam to sobie niedawno.
I przykro mi, gdy widzę innych dziadków na spacerze z wnukami, na lodach, gdy słyszę, że jakiś dziadek czyta wnukowi książkę, gra z nim w szachy, prowadzi długie i mądre rozmowy o życiu ... Czuję ukłucie zazdrości gdy Poślubiony opowiada jak jego tato uczył go grać w szachy. Zresztą mamy TE szachy teraz w naszym domku. Ilekroć na nie spojrzę coś mnie w środku ściska. Niezapełniona luka, przejmujące uczucie pustki.
To nie moi rodzice. To inne wychowanie, inny świat. Może gdybym pokazała palcem, poprosiła ... Ale nie. Nie. To nic by nie dało. Jedynie nowe pole do konfliktu. Ale czego w sumie ja oczekuję ... ? Na co liczyłam? Myślałam, że w tym wielopokoleniowym domu nasze dzieci zaznają tego czego ja sama nigdy nie zaznałam ... ? W domu, w którym wiecznie liczyła się tylko praca, w którym nie było mowy o wspólnych rodzinnych wakacjach ... Byli jedynie wiecznie zapracowani rodzice i brak jakkolwiek wspólnie spędzonego czasu. Uboga jestem w takie wspomnienia.
Wiem, że to wszystko było po to, by niczego nam nie brakowało. I nie brakowało ... Niczego prócz widzialnej dla oczu dziecka troski i miłości.
I boli jak cholera, gdy teraz to właśnie Oni wypominają mi, że zamiast wziąć się do roboty ("Bo tyle jest do zrobienia.") , ZNÓW idę z dziewczynami na spacer/ na warsztaty plastyczne/czy proszę tu sobie wstawić każdą jedną rzecz niezwiązaną z pracą przez duże
P.
A najgorsze jest to, że mimo iż wiem że postępuję właściwie, to nie potrafię pozbyć się irracjonalnych wyrzutów sumienia. Bo kuźwa kolejny raz nie wszyscy będą zadowoleni ... No, fuck! Po prostu fuck.
O naiwna ja!
Myślę i myślę nad plusami naszego wspólnego mieszkania ... Choćbym
bardzo chciała nic tu nie nabazgrzę ... Chyba że popuszczę wodze
rozbujałej fantazji.
Proszę się więc nie dziwić, że w głowie wciąż prowadzę alternatywne życie.
Błogie, sielskie życie daleko stąd ...
I to pod tym postem poproszę wszystkich mnie podczytujących o pozostawienie śladu. Już dawno chciałam Was o to prosić.
Ciekawi mnie ilu Was tam tak naprawdę jest, po drugiej stronie monitora :)))
Zostawicie ślad? Imienny (Ci anonimowi)? Choćby bez komentowania tego co powyżej.
***
Kamila